wtorek, 10 lutego 2015

Leczenie nasieniaka jądra, relacja z pierwszej ręki

Ryc. 1. Fragment zdjęcia rentgenowskiego klatki piersiowej
wykonanego 10 stycznia 2015.
Nigdy nie myślałem, że na łamach mitojada (nieco zaniedbanego z powodu pracy) napiszę kiedyś o tzw. pakiecie onkologicznym, wprowadzonym niedawno przy akompaniamencie głośnej kampanii reklamowej ilustrowanej przez Henryka Sawkę. Okazało się jednak, że z owego cudnego systemu przyszło mi osobiście "skorzystać"... Do sklecenia tego wpisu zachęciła mnie publikacja Edwina Zasady. Miał nieco więcej szczęścia, ale sam fakt jego wypowiedzi w czasie moich zmagań był impulsem do pisania.

Z racji wykształcenia biotechnologicznego oraz wieloletniego balansowania na granicy medycyny (organizacja wykładów edukacyjnych na temat dawstwa szpiku i współpraca z jednym z polskich rejestrów dawców) pozwolę sobie na dość szczegółowy opis od strony medycznej. Będzie też poniekąd osobisty, ponieważ opisuję historię mojej choroby. Celem tego wpisu jest bowiem zachęcenie Was do wzięcia sprawy w swoje ręce, skoro system stworzony do szybkiej diagnostyki nowotworów nie działa jak w reklamie...

Założenia pakietu onkologicznego w telegraficznym skrócie

Zacznę od opisania jak Ministerstwo Zdrowia wyobraża sobie działanie pakietu mającego przyspieszyć diagnostykę oraz leczenie chorób nowotworowych.
  1. Pacjent podejrzewa, że z jego organizmem dzieje się coś nie tak.
  2. Zgłasza się do lekarza rodzinnego/pierwszego kontaktu/POZ.
  3. Lekarz podejrzewa nowotwór, kieruje pacjenta do specjalisty.
  4. Specjalista diagnozuje nowotwór, zleca dodatkowe badania, określa stopień jego zaawansowania.
  5. Wyniki badań są dyskutowane na konsylium lekarskim złożonym ze specjalistów, określany jest plan leczenia.
Korzyścią z wprowadzenia pakietu miała być przede wszystkim szybsza droga od podejrzenia do startu leczenia nowotworu (docelowo, w 2017 roku, mamy zejść do 7 tygodni, obecnie ramy czasowe całości mają wynosić 9). Na pakiecie korzystają także lekarze pierwszego kontaktu, którzy za trafne podejrzenia nowotworu uzyskują gratyfikację finansową. Zyskiwać miały także oddziały leczące pacjentów onkologicznych, ale jak mówił mi w czasie pobytu w szpitalu przy Mirowskiej 15 w Częstochowie ordynator oddziału urologicznego, 
NFZ zwyczajnie zabrał część finansowania z puli ogólnej i uwarunkował zwrot poniesionych przez szpital kosztów od posiadania przez pacjenta "zielonej karty".

Działanie pakietu onkologicznego w praktyce

  • 9 stycznia 2015, piątek
Po powrocie z pracy zaczęło mnie delikatnie pobolewać prawe jądro. Znałem już ten ból, spowodowany był częściowym skrętem powrózka nasiennego (zainteresowanych odsyłam po więcej informacji tu). Podobny skręt, aczkolwiek z bólem o bardzo dużym nasileniu, zdarzył mi się już ponad rok temu oraz jeszcze kilka lat wcześniej. Poprzednimi razy byłem w stanie sam odkręcić wszystko do pozycji wyjściowej i przywrócić prawidłowe krążenie w jądrze (z reguły po kilku godzinach takiego stanu nie ma już co ratować). Ostatnim razem wybrałem się nawet do szpitala, żeby lekarz za pomocą badania USG potwierdził prawidłowy przepływ krwi przez nasieniowód. Ponieważ nie byłem pewien, czy i tym razem udało się poprawnie odkręcić jądro, poszukałem w mieście, do którego niedawno się wprowadziłem, prywatnego gabinetu urologicznego. Lekarz, którego nie wymienię dla jego dobra, wykonał badanie po czym powiedział:
Nie wezmę od Pana nic za wizytę. Uznam ją za niebyłą. Proszę pojechać do szpitala na ostry dyżur urologiczny i powiedzieć o objawach. To może być częściowy skręt, ale lepiej, żeby ktoś się temu jeszcze przyjrzał. Lepiej, żeby nie przechodził Pan całej ścieżki od początku.
Po dojechaniu na ostry dyżur w Miejskim Szpitalu Zespolonym przy ul. Mirowskiej opisałem wszystko pielęgniarce z SOR oraz wezwanemu z urologii lekarzowi dyżurnemu. Obraz z ultrasonografu był dla lekarza jednoznaczny - podejrzenie nowotworu jądra. Przyjął mnie na oddział. Po przyjęciu pobrano mi krew do badań morfologicznych oraz w celu oznaczenia poziomów markerów nowotworowych. Na decyzję o usunięciu jądra (w przypadku nowotworów jądra biopsja jest niebezpieczniejsza niż usunięcie całości od razu) musiałem czekać do poniedziałku, wyniki badań krwi lekarze dostali dopiero po zabiegu (ponieważ dopiero w poniedziałek próbki wysłano do laboratorium).
  • 10-11 stycznia 2015, sobota-niedziela
Niemalże bezproduktywny weekend w szpitalu. W sobotę zlecono wykonanie mi zdjęcia RTG klatki piersiowej, które widzicie u góry wpisu. Ponieważ większość nowotworów jądra jest złośliwa i daje przerzuty do węzłów chłonnych, kręgosłupa oraz płuc, to dość standardowa procedura. Kosztowniejsze, ale o niebo dokładniejsze badanie za pomocą tomografii komputerowej nie zostało mi wykonane. Aby uspokoić nerwy, zdecydowałem się na oznaczenie jednego z markerów samodzielnieβ-hCG, czyli gonadotropinę kosmówkową, wytwarza bowiem, prócz komórek nowotworów zarodkowych jądra, zarodek i łożysko w czasie ciąży. Test ciążowy za parę złotych wypadł negatywnie, co mnie nieco uspokoiło. Na wyniki oznaczenia AFP oraz LDH (dwóch pozostałych markerów pozwalających określić stopień rozwoju nowotworów jądra i rozpoznać jego typ) oraz nieco bardziej wystandaryzowane oznaczenie beta-hCG, musiałem nieco poczekać.
  • 12 stycznia 2015, poniedziałek (3 dni od podejrzenia, dzień zabiegu)
W poniedziałek wykonano mi zabieg usunięcia jądra prawego w znieczuleniu zewnątrzoponowym (więcej o tej metodzie znieczulania). Przez cały zabieg byłem przytomny, a odbicie w obudowie lampy zabiegowej umożliwiało mi obserwację przebiegu operacji. Z racji na nieznany stopień rozwoju nowotworu i relatywnie duży guz na obrazie z USG cięcia dokonano w pachwinie, usuwając jądro wraz z najądrzem i powrózkiem nasiennym przez kanał pachwinowy. Jądro zostało wysłane na badania histopatologiczne. Miejsce cięcia (około 10 cm na skórze pachwiny oraz szwy rozpuszczalne powłok wewnętrznych) pierwszego dnia nie pozwalało na jakąkolwiek zmianę pozycji. Przez kolejny tydzień odchrząknięcie lub śmiech należały do dość nieprzyjemnych przeżyć.

  • 14 stycznia 2015, środa (5 dni od podejrzenia, 2 dni po zabiegu)

Wypis ze szpitala nastąpił w dwa dni po zabiegu. Otrzymałem:
  • wypis ze szpitala,
  • druk ZUS ZLA ("L4") na czas rekonwalescencji, zalecono mi ograniczenie jakiegokolwiek większego wysiłku fizycznego do końca miesiąca,
  • kopię wyników oznaczenia poziomu markerów nowotworowych (którą dostałem "za uśmiech" od pielęgniarki, bo w normalnej dokumentacji tych wyników nie mogłem dostać),
  • skierowanie na zdjęcie szwów i dalsze leczenie do poradni urologicznej (?!).
Wynik oznaczenia markerów nowotworowych:
  • LDH: 213 U/l (norma do 248)
  • AFP: 1,69 IU/ml (norma do 5,8)
  • beta-HCG: poniżej 1 (norma do 2,00)
I tu zaczynają się komplikacje... Po pierwsze, szpital nie wystawił mi "zielonej karty", mimo, że powinien. Po drugie, skierowano mnie do poradni urologicznej, co na obecnym etapie (podejrzenie guza jądra potwierdzone wizualnie w czasie operacji) nie miało najmniejszego sensu. Ponieważ 10 dni później miałem pojawić się u urologa, zdecydowałem się poszukać prywatnej praktyki ordynatora oddziału.
  • 22 stycznia 2015, czwartek (13 dni od podejrzenia, 10 dni po zabiegu)
Tuż przed wizytą zadzwoniłem na oddział zapytać o wyniki badania histopatologicznego. Jak się okazało, wyniki czekały na oddziale od 20 stycznia, ale nikt nie był łaskaw powiadomić mnie o możliwości ich odebrania. 
Wynik histopatologii: seminoma (nasieniak), guz 25/20 mm, brak zatorów naczyniowych, brak naciekania, brak zatorów naczyniowych. Generalnie dobrze, nasieniaki należą do najlepiej wyleczalnych, zwłaszcza w tym stadium rozwoju.

W czasie wizyty lekarz usunął szwy i oznajmił mi rzecz następującą:
Tu moja rola się kończy. Proszę się zgłosić do lekarza pierwszego kontaktu, muszą Panu wystawić tzw. "zieloną kartę", która przyspieszy Pańskie dalsze leczenie, no i diagnostykę. Musi Pan zrobić sobie gdzieś tomografię... No ale to już nie moja rola... Proszę jeszcze odebrać wyniki RTG klatki piersiowej na płycie CD w szpitalu.
Jeszcze tego samego dnia udałem się do mojego świeżo wybranego lekarza rodzinnego w Częstochowie. Już przed wizytą zostałem ostrzeżony przez znajomych lekarzy, że urolog wprowadził mnie w błąd... Lekarz rodzinna potwierdziła moje obawy. Ordynator oddziału urologicznego spławił mnie bez wystawiania Karty Diagnostyki i Leczenia Onkologicznego, którą po diagnozie nowotworu ma obowiązek wystawić szpital/specjalista. 
  • 23 stycznia 2015, piątek (14 dni od podejrzenia, 11 dni od zabiegu)
Z samego rana pojawiłem się w szpitalu, by odebrać to, co mi się należy. Z płytą z pracowni obrazowania nie było żadnego problemu. Przy okazji dowiedziałem się że przerzutów do płuc nie widać. 

Pielęgniarka z sekretariatu medycznego Oddziału Urologii na pytanie o kartę odpowiedziała, że szpital ich nie wystawia, a ja mam się zgłosić do ordynatora. Po wejściu do gabinetu lekarskiego zastałem jednego z lekarzy, zapytałem więc o ordynatora. Wychylił się zza regału z telefonem przy uchu i na pytanie o "zieloną kartę" oznajmił, że właśnie rozmawia z dyrekcją w mojej sprawie. Po kilku minutach wyszedł do mnie na korytarz, Powiedział, że właśnie dziś dostali nowe wytyczne z Ministerstwa Zdrowia i jednak chyba mogą wystawić mi "zieloną kartę". Odparłem, że bez dokumentu nie opuszczę oddziału. 30 minut później do gabinetu lekarskiego przyszedł ktoś z dyrekcji oraz dwóch informatyków. Ordynator poprosił o mój wypis, po kolejnych 30 minutach otrzymałem coś, co w opinii zgromadzonych miało być Kartą Diagnostyki i Leczenia Onkologicznego". Zdaje się jednak, że rolą dokumentu było tylko umożliwienie szpitalowi odzyskania pieniędzy z mojego leczenia. Przejdźmy jednak o samej "karty".

Karta Diagnostyki i Leczenia Onkologicznego z Miejskiego Szpitala Zespolonego w Częstochowie do wzorów tego typu dokumentów nie należy. O większości błędów dowiedziałem się dopiero w czasie prób kontynuacji leczenia w poradni onkologicznej w Toruniu (to tu spędziłem większość dorosłego życia i to do tutejszej służby zdrowia miałem największe zaufanie). Wcześniej nie zwróciłem uwagi na błędy, chory ma zwykle ważniejsze rzeczy na głowie.
  • prawidłowa karta zawiera 8 numerowanych stron, moja zawierała dwie: 1 (z danymi osobowymi pacjenta) oraz 5 (leczenie szpitalne oraz rozpoznanie).
  • w polu A6 brak pieczęci lekarza wydającego kartę
  • w sekcji EB.2. nie zaznaczono wykonanych w szpitalu:
    • badań krwi
    • badań moczu
    • markerów nowotworowych
    • badania USG
    • badania RTG (mimo obecności pól dla wszystkich wymienionych)
  • początkowo proszono mnie o wpisanie daty wstecznej w rubryce AD (potwierdzenie otrzymania karty przez pacjenta), jednak system generuje datę sporządzenia dokumentu automatycznie, w związku z czym wpisałem datę faktycznego otrzymania karty
  • w sekcji EC (rozpoznanie w ramach leczenia szpitalnego):
    • nie wpisano nic w pole EE5 (rozpoznanie histopatologiczne), mimo otrzymanego wyniku,
    • wpisano wsteczną datę zgłoszenia nowotworu do Krajowego Rejestru Nowotworów (20 stycznia 2015), nie wiem jednak czy to zgłoszenie miało miejsce,
  • najważniejszy, kardynalny błąd, który mógł się przyczynić do nieważności karty polegał na wpisaniu całkowicie błędnego kodu pocztowego mojej miejscowości: 67-854 Kleczew (jak się okazało, ten sam błędny kod kreskowy widnieje na wypisie, na druku ZUS ZLA wszystko jest w porządku, kod to 62-540).
Z takim pakietem dokumentów udałem się do Wojewódzkiej Poradni Onkologicznej przy Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Toruniu. Całe szczęście tam sprawy nabrały prawidłowego obrotu. Wszystko dlatego, że lekarze tam pracujący okazali się być ludźmi (a mogli mnie odesłać, bo nie figuruję w systemie a numer mojej karty nie działa). W olbrzymim skrócie: 27 stycznia dostałem skierowanie na badanie TK w trybie pilnym, przeszedłem je 5 lutego. Jutro (11 lutego, po miesiącu po przyjęciu na oddział urologiczny z podejrzeniem nowotworu jądra) powinienem zacząć kurs uzupełniającej leczenie chemioterapii karboplatyną (początkowo pani z rejestracji mylnie informowała mnie o terapii BEP). Stosuje się ją właściwie standardowo, niezależnie od wyniku tomografii komputerowej i braku naciekania w preparacie histopatologicznym. Na decyzję o ewentualnej chemioterapii muszę jednak jeszcze trochę poczekać, sprawę musi przedyskutować kilku specjalistów. Potem pozostanie regularne powtarzanie TK oraz oznaczenia poziomu markerów nowotworowych przez 5-10 lat. Trzymajcie kciuki. I najważniejsze...

Badajcie się regularnie. Jakiekolwiek zgrubienia czy twarde elementy jądra, których nie wyczuwaliście wcześniej, zgłaszajcie lekarzowi. Pamiętajcie, że nowotwory jądra potrafią dojść do stadium przerzutowania w ciągu kilkunastu tygodni. Decyzję o miejscu zgłoszenia się (zwłaszcza w czasie, w którym część szpitali zrywa umowy z NFZ na stosowanie pakietu onkologicznego) pozostawiam jednak Wam.

UPDATE:
Chemioterapia nie była konieczna, wystarczy obserwacja. Co 3 miesiące USG brzucha i zbadanie poziomu markerów, co pół roku TK miednicy. Dzięki publikacji na wykopie i prywatnym rozmowom "wysłałem" do lekarza na kontrolę kilku panów. Jeden z nich, z którym czasem piszę, jest już po zabiegu usunięcia jądra, całe szczęście jemu też zdarzył się dość łagodny typ, usunięty zresztą przed śladami naciekania. To chyba mój największy sukces ;)

UPDATE 2017 (trochę się nazbierało):
  • wrzesień 2015
Na pół roku po usunięciu jądra z nasieniakiem, przed kontrolnym tomografem lekko pobolewały mnie plecy ("korzonki"). Kiedy powiedziałem lekarzowi, że "obawiam się o ew. zaburzenia wyniku, bo chyba byłem przeziębiony i bolały mnie plecy gdzieś między nerkami a kręgosłupem", stwierdził (a prof. Paweł Wiechno należy do najbardziej doświadczonych w tej materii lekarzy w Polsce) że nawet przed spojrzeniem na wynik wie, że czeka mnie uzupełniająca chemioterapia... Oczywiście wynik TK ("najpewniej powiększony węzeł chłonny ze zmianami wstecznymi" oczywiście mi też zapalił lampkę) potwierdził przypuszczenia lekarza, w węźle chłonnym zaotrzewnowym pojawił się typowy dla nasieniaków przerzut (całe szczęście złapany szybko, zmiana ok. 13x17 mm).

Oczywiście każdy w takiej chwili siłą rzeczy zaczyna rozpatrywać czarne scenariusze z długim i bezcelowym leczeniem włącznie. Całe szczęście wiedziałem z dobrych, naukowych źródeł, jak to leczenie przebiega i jakie daje rezultaty (generalnie dobrze ponad 90% pełnych wyleczeń przy przerzutach do węzłów chłonnych) [po polsku][po angielsku].

Przede mną, od września do listopada 2015, trzy cykle chemioterapii w schemacie BEP.

  • wrzesień-listopad 2015
W tym miejscu niskie ukłony należą się dr Wojciechowi Michalskiemu z COI. Po pierwsze, wiedział jak zacząć dyskusję z pacjentem, który podpisuje zgodę na terapię zaraz pod sekcją "możliwe skutki uboczne" kończącą się słowem "śmierć". Po drugie, kiedy powiedziałem na ile orientuję się w temacie i na ile moje wykształcenie ociera się o medycynę, porozmawialiśmy sobie o mechanizmie działania poszczególnych cytostatyków i detalach stricte medycznych. Zagłębienie się w temat uspokoiło mnie jeszcze bardziej. A, jak miało się okazać, nastawienie do leczenia systemowego i stan psychiczny pacjenta w czasie terapii naprawdę poważnie wpływa na jej znoszenie...

Chemioterapia w schemacie BEP opiera się na trzech związkach cytostatycznych, czyli hamujących podziały komórkowe. Ponieważ komórki nowotworowe dzielą się bez opamiętania, utrudnienie tego procesu jest naukowo udowodnioną drogą do pozbycia się nowotworu. Oczywiście wiele innych komórek organizmu także często się dzieli, a celowanie terapią (np. przez uwalnianie cytostatyku tylko w pobliżu guza z pomocą przeciwciał) jest na razie pieśnią przyszłości, więc skutki uboczne wynikają głównie z zaburzenia podziałów także tam, gdzie odbywają się u zdrowego człowieka. Stąd utrata włosów, podrażnienie układu pokarmowego, zaburzenia funkcji skóry, zaburzenia funkcji krwiotwórczych szpiku.

Dobra, a czym jest ten cały BEP?

Terapia BEP jest pierwszą linią obrony (ataku) w nasieniakach. Często stosuje się, jak pisałem wyżej, jeden cykl BEP profilaktycznie po usunięciu jądra. Jeden cykl BEP to 3 tygodnie, w tym jeden na regenerację organizmu. Pierwsze kilka dni każdego cyklu (3 dni podawania leków i 2-3 dni obserwacji) spędza się w szpitalu, w kolejnych tygodniach przyjeżdża się na oddział dzienny raz na 7 dni. W skład terapii podawanej w formie kroplówek wchodzi:
  • Bleomycyna - "standardowy" antybiotyk, który w dużych dawkach okazał się wzmacniać efekty terapii antynowotworowych. Podawany jest co tydzień, w dniu 1,8,15 każdego cyklu. Wiąże się z najmniejszymi powikłaniami, jedyne co może się pojawić to objawy podobne do grypy (gorączkowanie, bóle głowy).
  • Etopozyd - półsyntetyczna pochodna substancji występującej naturalnie w jałowcu. Podobnie jak w przypadku oryginału nie wiadomo do końca na czym polega mechanizm działania na poziomie molekularnym, ale hamuje podziały komórek. Substancję naturalną od której pochodzi stosuje się od lat jako lek na brodawki weneryczne (smarowanie miejscowo, także przez zaburzenie podziałów komórek, "zasusza" brodawki). W leczeniu onkologicznym powoduje/może powodować następujące skutki uboczne: łysienie, nudności i wymioty, czasowe zatrzymanie działania szpiku, skurcze oskrzeli i, niezwykle rzadko i przy długim leczeniu, wtórne białaczki. Podawany, w moim przypadku, przez pierwsze 3 dni każdego cyklu.
  • cisplatyna - ze względu na swoją budowę i reaktywność tworzy wiązania krzyżowe w DNA (w każdej fazie podziału komórki), indukuje także apoptozę (proces "samobójstwa" komórki). Jest najskuteczniejsza ze wszystkich trzech składników schematu BEP, więc daje najsilniejsze skutki uboczne. Pojawiają się nawet silne nudności i wymioty, które mogą się utrzymywać nawet do dwóch tygodni po ostatnim podaniu leku (skrajny przypadek), neuropatie (bóle, przykurcze itp.), uszkodzenie słuchu, obniżenie parametrów morfologii krwi.Podawana, w moim przypadku, przez pierwsze 3 dni każdego cyklu (cisplatyna i etopozyd podawane są czasem do 5 dni/cykl).
  • po zakończeniu podawania każdej dawki leków (zarówno pełnego zestawu, jak i bleomycyny w trybie dziennym) dostaje się dożylnie spory "strzał" furosemidu - leku moczopędnego, żeby szybko pozbyć się chemii z organizmu kiedy już prawdopodobnie "zrobiła swoje". Biorąc pod uwagę to, że pełen zestaw podawany w dniach 1-3 to w sumie ze startowym nawodnieniem solą fizjologiczną, ok. 3-4 litrów płynów, po podaniu furosemidu parcie na pęcherz jest niesamowite. Właściwie minutę po podaniu (mimo oddania moczu 2-3 razy w ciągu paru godzin kroplówek), można/trzeba iść do toalety i można bez przeszkód sikać parę minut. Właściwie nie opłaca się sikać na stojąco, bo po opróżnieniu pęcherz jest znów pełen za minutę-dwie. W ciągu godziny szedłem do WC jeszcze z 5-6 razy.
Skutki uboczne u mnie?
Całe szczęście podawany z BEP silny lek przeciwwymiotny zadziałał i nie targały mną torsje, więc objawy u mnie ograniczyły się do:
  • naprzemiennych zaparć i biegunki przez parę dni pierwszego cyklu
  • utraty włosów
  • metalicznego posmaku w ustach przez pierwszy tydzień każdego cyklu, metalicznego zapachu wody po kąpieli
  • prawie zupełny brak wrażeń przy jedzeniu (zwłaszcza na początku cyklu wszystko było bezsmakową papką); lekarz radził jeść delikatnie z uwagi na nudności, ale jednego dnia kebab na ostrym a innego pizza były czymś nieziemsko dobrym, oczywiście poza tym dostarczyły całkiem sporo substancji odżywczych potrzebnych do powrotu do formy
  • dermografia - skóra jest przez pewien czas tak wrażliwa, że wystarczy podrapać się po ramieniu żeby zrobić sobie dożywotny tatuaż w kolorze beżowym. Posiadam na obu ramionach.
  • spadku odporności na krótką metę
    • po drugim cyklu złapałem zakażenie bakterią, która normalnie siedzi sobie uśpiona w jelicie i "je kupę", a infekuje gospodarza oportunistycznie, czyli kiedy nadarzy się okazja bo organizm jest osłabiony). Oczywiście takie zakażenia są bardzo groźne i mogą skończyć się sepsą, więc gorączka powyżej 1 dnia oznacza powrót do szpitala i włączenie antybiotyków dożylnie w dużej dawce (najpierw, do oznaczenia bakterii, najlepszy znany o szerokim spektrum działania, po oznaczeniu bakterii w laboratorium antybiotyk celowany)
  • uaktywnienia wirusa półpaśca (którego wielu z nas nosi w formie uśpionej do czasu spadku odporności lub pojawienia się innych, nieznanych bodźców)
  • potencjalna niepłodność przez rok-dwa (nie testowałem, ale prewencyjnie zamroziłem co nieco ;)) 

Koszty, czyli dlaczego jestem beneficjentem systemu ochrony zdrowia i płacę składkę zdrowotną dla przedsiębiorców bez bólu czterech liter.

Poza oczywistymi kosztami dojazdów, pobytów rodziny, preparatów odżywczych (takie jogurty.zip z toną białka, tłuszczu i cukru w małym opakowaniu) leczenie nowotworów w Polsce (zgodnie ze światowymi standardami) jest w pełni refundowane. Całe szczęście, bo podejrzałem raz u pielęgniarek cenę na etykiecie samego leku przeciwwymiotnego i wyszło mi, że kosztuje kilkanaście tysięcy złotych za cykl. Także dlatego zawsze mam wzmożoną czujność kiedy ktoś zbiera online środki na leczenie nowotworu. Bo, wykluczając eksperymentalne medyczne terapie trudnych przypadków zagranicą (np. wspomniane terapie oparte o przeciwciała), zauważyłem sporo zbiórek de facto na (pozbawione sensu z medycznego punktu widzenia) altmedowe kuracje wlewami z witaminy C, cyjanowodorem z pestek moreli czy innymi "magicznymi" "lekami".

EPILOG
W dwa lata po zakończeniu chemioterapii i serii bardzo dobrych wyników (zero śladu w badaniach obrazowych i poziomach markerów - są niskie jak nigdy), uznaję walkę za zakończoną. Oczywiście nie oznacza to zaniechania kontroli, bo co pół roku (później co rok) trzeba się kontrolować przez min. 5 lat. A później też nie zaszkodzi.

Czytaj więcej: